Kategorie
codzienna szarość, czyli życie zwykłej nastolatki

Nawet normalna podróż z nietypowym, a napewno nieprzewidzianym powrotem.

Witajcie
Ode mnie krótka informacja na temat dzisiejszego powrotu do szkoły w Bydgoszczy z weekendu w domu na terenie Gdyni.
Tym razem wracałam z koleżanką, z którą już właściwie nie raz jechałam. Chyba już o niej wspominałam przy okazji wpisu na temat braku podróży bez przygód. W każdym razie jechałam z koleżanką pociągiem docelowo w kierunku Katowic. Wszystko OK. siedzimy obok siebie w wagonie bezprzedziałowym, trochę gadamy, to nic, że jedna osoba przegapiła lub przespała swoją stację, bo zamiast wysiąść w Gdańsku głównym zrobiła to w Czczenie, czyli jakieś dobre trzydzieści minut później. Jest 15:15, co oznacza, że za sześć minut pociąg planowo miał zatrzymać się w Bydgoszczy, wcześniej, przy kontroli biletów, zapytałyśmy się konduktora, czy pociąg jedzie planowo, odpowiedział, ze tak, więc zaczęliśmy się szykować do wyjścia. Wiecie, lepiej szybciej się ogarnąć, poczekać chwilę, niż później na przysłowiowego wariata. Poszłyśmy stanąć przy drzwiach i co?
Pociąg stanął. Bynajmniej, nie była to stacja. Stanął w lesie parędziesiąt metrów od stacji. Czemu? Najpierw myślałyśmy, że stanął z powodu przepuszczenia jednego z pociągów, bo zawszę to robił, ale to przypuszczenie okazało się być nie do końca prawdziwe. W jego myśl, po jednorazowym przepuszczeniu, nasza maszyna powinna normalnie ruszyć, lecz tak się nie stało. Czekaliśmy jeszcze przez pięć minut i dopiero po przejeździe drugiego pociągu ruszyliśmy. Trochę dziwne, zważywszy, że wcześniej, jeśli stał, to jak już mówiłam, na jednorazowe przepuszczenie, a nie na dłuższe.
Wysiadłyśmy. Koleżanka poszła prędzej, bo chciała zakupić jeszcze bilet na jutro, a ja poszłam swoim tempem i poczekałam na nią przy kasach. Naglę słyszę jakiś męski głos, który po chwili wydał mi się znajomy i przez dziesięć minut nie mogłam go utożsamić z żadną ze znanych mi osób. Wiedziałam, że to osoba ze szkoły, bo ona mnie poznała, a po za tym ja zidentyfikowałam jej głos właśnie ze szkołą. W końcu okazało się, że ten głos należał do włefisty. Dowiedziałam się, że czeka on na swoją żonę, która nawiasem mówiąc również jechała z Gdyni, lecz pociągiem ciut późniejszym. Kiedy ów Pan dowiedział się, że jedziemy do szkoły, zaoferował nam podróż samochodem. I tak oto zmieniłyśmy autobus na samochód. Trzeba umieć się ustawić. Hehe. Tak, zamiast trzydziestu minut od dworca do szkoły, miałyśmy z dziesięć, maksymalnie piętnaście minut podróży.
Ciekawa odmienność. Nie ma to jak zostać podwiezionym do szkoły przez nauczyciela, na dodatek przez takiego, z którym widzi się następnego dnia. Swoją drogą, ciekawe, co przyniesie podróż w najbliższy Piątek? Może będzie wyjątkiem od reguły i minie spokojnie, wręcz nudno, tak jak ta ostatnia, w sensie ta z 17.11.Br.
Pozdrawiam
Magda

Kategorie
codzienna szarość, czyli życie zwykłej nastolatki Kula się toczy, czyli kilka słów o bowlingu. Małe sukcesy Okazjonalnie

Mój weekendowy sukces.

Witajcie
Ode mnie znów na sportowo. Tym razem nie moje własne słowa, a krótki artykuł. Miłej lektury.

Rataj przerwała pucharową hegemonię Rzepy

O sporą niespodziankę postarała się niewidoma Magdalena Rataj, wychowanka bydgsokiego Braille'a, która po raz
pierwszy w swojej krótkiej 2-letniej karierze triumfowała
w bowlingowym Pucharze Polski. Tym samym przerwała 4-letnią hegemonię absolwentki "Louisa" Karoliny Rzepy.
W piątej edycji Pucharu Polski i ogólnopolskim turnieju Stowarzyszenia Cross rozegranym w dniach 26-27 października w łódzkiej kręgielni Sky Bowling wystąpiły dwie nasze wychowanki: Katarzyna Świątek i Magdalena Rataj oraz absolwentka Karolina Rzepa. Wszystkie reprezentowały barwy KSN Łuczniczka Bydgoszcz i rywalizowały w kategorii B1 (niewidomi).
W turnieju ogólnopolskim, gdzie do klasyfikacji było zaliczanych 6 gier zwyciężyła aktualna mistrzyni kraju Rzepa z rezultatem 645 pkt, zaś drugie zajęła Świątek z bardzo dobrym wynikiem – 620 pkt. Trzecie miejsce na podium przypadło Rataj – 521 pkt, która czwartą w klasyfikacji Grażynę Krysiak z Karolinki Chorzów wyprzedziła o 28 pkt.
Te cztery zawodniczki awansowały do półfinałowych pojedynków o Puchar Polski. W nich doszło do niespodzianek albowiem Rataj pokonała Rzepę, zaś Krysiak Świątek. W finale Rataj, aktualna wicemistrzyni kraju okazała się lepsza od Krysiak i po raz pierwszy zdobyła Puchar Polski. Trzecie miejsce przypadło Rzepie po wygranej ze Świątek. Asystentem bydgoskich zawodniczek był Kazimierz Fiut, wychowawca internatu.
– Gratuluję Magdzie sukcesu, cieszę się, że klubowe koleżanki osiągają coraz lepsze rezultaty i mocno mnie naciskają. Co do mojego słabszego wyniku w pucharowych zmaganiach, to efekt eksperymentu z usztywniaczem na nadgarstek. Ręka w pewnym momencie odmówiła posłuszeństwa i kilka rzutów było nieudanych, co przełożyło się na słabszy rezultat – wyjaśniła Karolina pucharową porażkę .
– Żadna z nas nie wraca z pustymi rękami. Każda ma swój puchar, a Magda nawet dwa. To sprawia, że jesteśmy usatysfakcjonowane i zmobilizowane do dalszych treningów by osiągać coraz lepsze rezultaty – dodała Katarzyna.

Mocni w województwie
Tydzień wcześniej w III mistrzostwach województwa kujawsko – pomorskiego organizowanych przez KSN Łuczniczka rozegranych w bydgoskiej kręgielni Broadway na podium stanęła piątka wychowanków i absolwentów Ośrodka Braiile'a. W kategorii B1 kobiet zwyciężyła Karolina Rzepa przed Magdaleną Rataj, w B2 na 3 pozycji uplasowała się absolwentka Magdalena Chełmicka, zaś w B3 mężczyzn triumfował Przemysław Borkowski przed Bartoszem Katafiaszem.

Tyle z artykułu. Tak prezentują się moje ostatnie sportowe osiągnięcia. Na razie odpoczywam i przygotowuje się do matury, na chwile obecną próbnej, ale jednak.
Pozdrawiam
Magda

Kategorie
codzienna szarość, czyli życie zwykłej nastolatki Uśmiech proszę.

Zwariowanie-przyjemny Wtorek.

Witajcie
Postanowiłam napisać wam jak wyglądał mój Wtorkowy dzień. Tamtego dnia dopisywał mi humor i jak wskazuję tytuł wpisu dzień zaliczyłam do udanych. Teraz mogę niemal z pewnością stwierdzić, że do miłych zaliczam ten mijający tydzień, choć jego jeszcze trochę zostało. W planach mam zamiar opisać jeszcze mój nieco nie typowy Czwartek i zrobię to w najbliższym czasie, chodzi mi tu o odstęp maksimum 48 godzin od momentu publikacji tego wpisu, aż do wspomnianego. Tyle z mojego pustosłownego, organizacyjnego gadania, już skupiam się na Wtorku.
Pomijam fakt, że tamtego dnia obudziłam się koło 06:50, co w internacie dla mnie znaczy porę śniadania i fakt, że powinnam być już ubrana na dole. Nie słyszałam nawet jak przyszła Pani o koło 06:30 i nas obudziła. Hmm, zaraz,
to wyglądało jakoś tak:
– dziewczyny? A co wy… Wstawać, śniadanie już jest. Szybko się ubierzcie i zejdźcie, tak?
Powiem tak, jak się obudziłam to przez chwile byłam zdziwiona i nie wiedziałam co się dzieję, lecz szybko oprzytomniałam i dostosowałam się razem z koleżanką do polecenia Pani. Pobiłam rekord. W okresie jesienno-zimowym zeszłego roku wstałam w internacie o 06:46.
Wtorek zawszę jest trochę fajniejszy od innych dni tygodnia, dlatego że to jedyny dzień, w którym mam do szkoły na 08:50, a nie na 8:00. Poranną godzinę wolnego spędziłam częściowo na nauce, a częściowo na słuchaniu muzyki. Mieliśmy mieć kartkówkę z wosu, więc wypadało coś sobie powtórzyć. Temat przeczytałam tydzień temu z trzy razy, ucząc się go, a we Wtorek dwa razy powtórzyłam i stwierdziłam, że coś tam wiem. Na kartkówce okazało się, że byłam jedną z trzech osób, która nauczyła się najlepiej, to znaczy na 4 z minusem.
Pierwsze lekcje minęły zwyczajnie, na języku angielskim dobre było to, że oddałam nauczycielce wypracowanie, jakie zadała nam na miniony weekend. Na wosie odbyła się wspomniana prze ze mnie wcześniej kartkówka i zaczęliśmy nowy temat, więc również zwyczajny przebieg lekcji, podobna zwyczajowość pojawiła się na przyrodzie o części geograficznej.
Ciekawy moment był podczas lekcji języka polskiego i to właśnie on był początkiem wejścia w doskonały humor. Zaczęliśmy omawiać lekturę "Przedwiośnie" i wspólnie stwierdziliśmy, że autor proponuje cztery alternatywne idee dla ustroju państwa polskiego po odzyskaniu przez nie niepodległości w roku 1918. Po tym wniosku Pani podeszła do tablicy i oświadczyła, że teraz ona zaprezentuje nam cztery sposoby na zdanie matury. Napisała coś na tablicy i ktoś z klasy przeczytał dla mnie na głos, więc usłyszałam: – PIWO. Wszystko napisane zostało wielkimi literami. Nauczycielka wyjaśniła swoją myśl:
P to pracowitość,
I to inteligencja,
W wiedza,
A O dowolna osoba z klasy miała coś zasugerować. Padło ogarnięcie, a potem optymizm. Bardziej spodobał się nam optymizm.
Zapamiętajcie: PIWO kluczem do wszelkich sukcesów, nie tylko na polu maturalnym.
To nas tak rozbawiło, że śmieliśmy się z tego przez ponad godzinę, więc na kolejnej lekcji zdziwiliśmy swoją postawą kolejnego nauczyciela.
– Co wy tacy dzisiaj głośni? Uspokójcie się. – Słowa niemal bez skuteczne. W zasadzie każdej osobie w klasie udzielał się powszechny wtedy dobry humor, który pozwolił zaprowadzić swobodną atmosferę na lekcji. Po wyjaśnieniu sytuacji nawet nauczycielka się krótko zaśmiała, słysząc o czterech rzeczach, które należy posiadać, jeśli się chcę zdać maturę.
Mieliśmy tak dobry nastrój, że nawet matematyka nam go całkowicie nie zniszczyła, choć ten osłabł. Tamtego dnia miałam bez przerwy sześć lekcji, a po nich godzinne okienko, więc dodatkowy aspekt potwierdzający miły przebieg dnia. Na ostatniej lekcji, czy też lekcjach, bo były ich dwie, miałam orientację przestrzenną. Właściwie odczuwam to jak godzinę, a nie dwie, ale OKEY. Zadanie jakie otrzymałam było proste i wykonywałam je wielokrotnie, ale oto jak można sobie urozmaicić niby prostą czynność:
Chodziło o to, abym poszła na dworzec główny PKP w Bydgoszczy i po dotarciu na odpowiedni peron wsiadła do pociągu, przeszła przez wagon i wysiadła. Banalne, nie? Ja zrobiłam to w sposób następujący: prawidłowo wsiadłam do pociągu i spytałam się instruktorki gdzie teraz, czy w prawo, czy w lewo. Usłyszałam, że tam gdzie chcę, więc poszłam w prawo. Otworzyłam drzwi, zrobiłam kilka kroków do środka wagonu i co? Okazało się, że weszłam do wagonu barowego. Wagon barowy? OKEY. trzeba tylko go przejść i wysiąść na końcu. Nic nie jest jednak aż takie proste.
Pomijam fakt, że pierwszy raz zdarzyło mi się przechodzić przez tego typu wagon. Przeszłam go i z myślą opuszczenia pociągu, znalazłam się za drzwiami warsu. Czy ta myśl była prorocza? Niestety nie, co stwierdziłam, gdy przebadałam najbliższe otoczenie laską. Owszem, znajdowało się tam jakieś obniżenie po prawej stronie i coś na kształt drzwi, ale to nie było to, czego szukałam. Według mojej oriętantki to wyglądało na coś w rodzaju wyjścia ewakuacyjnego. Chcąc nie chcąc zbliżyłam się do trzecich drzwi. Tym razem przecięłam wagon, który według oka Pani od orientacji wyglądał jak zaplecze warsu.
Wiecie, co się później stało? Pociąg raczył mnie wypuścić. Surprise. Hehehe. Stanęłam na peronie, poprawnie wysiadając z maszyny. Śmiałam się, że zrobiłam sobie i instruktorce wycieczkę po pociągu. Na koniec tego dnia dla relaksu poświęciłam czas na pisanie z kolegą.
Przyjemny i na początku lekko zwariowany dzień, prawda?

Pozdrawiam

Kategorie
codzienna szarość, czyli życie zwykłej nastolatki Uśmiech proszę.

Nie ma podróży bez przygód.

Witajcie,
To, co chcę wam opowiedzieć wydarzyło się w Piątek i Niedzielę. W zasadzie, to ten wpis miał się pojawić wczorajszego dnia, no i zamiar nie zamienił się jednak w czyn. Wena była, a to już coś, lecz gorzej było z chęcią, co do przelania tych myśli na klawiaturę. Teraz już się rehabilituję.
Jakiś czas temu, przy okazji wyjazdów sportowych, zaobserwowałam trafność stwierdzenia zawartego w tytule tego postu. OK, no niech ona przejdzie już do konkretów, co takiego wydarzyło się w ostatnim czasie, że nadała właśnie taki tytuł?
Jak wspominałam w Piątek o godzinie 13:30 razem z trzema koleżankami i jednym kolegą udałam się na dworzec PKP w Bydgoszczy celem powrotu do domu. Kolega i jedna koleżanka to osoby widzące, a pozostałe dwie koleżanki nie. Szliśmy trochę szybkim marszem, bo nie wiedzieliśmy ile dokładnie mamy czasu do odjazdu pociągu. Później stwierdziłam, że nie był on bardzo męczący, aczkolwiek chciało mi się pić, a przy sobie akurat tego nie miałam. Pojawiła się sugestia, aby zjeść coś szybko na dworcu gdyby udało się nam dotrzeć przed czasem. Cała ekipa była bez obiadu, którego nie zdążyliśmy zjeść. W perspektywie mieliśmy na uwadze dwa pociągi. Jeden odjeżdżał o 14:04, a drugi o 14:32. Dzięki szybkiemu marszowi na dworzec dotarliśmy koło 14, dodam, że aby się dostać na dworzec należy pojechać jednym z dwóch tramwajów. Wchodzimy do budynku dworca i słyszymy komunikat z głośników: pociąg z Wrocławia do Gdyni, planowy przyjazd godzina – 14:32, przyjedzie z opóźnieniem około 100 minut. Opóźnienie może ulec zmianie.
Powstała nerwowa atmosfera, przypominam, że było koło 14, a inny pociąg do Gdyni odjeżdżał o 14:04. Z racji braku czasu uznaliśmy, że bilety zakupimy u konduktora już w pociągu, gdy będzie sprawdzał bilety. Znów dzięki szybkiemu marszowi dotarliśmy do odpowiedniego pociągu i kiedy do niego już wsiedliśmy, to czekaliśmy jeszcze może dwie minuty.
Dziś się śmieję, że wyjazd w Piątek do domu można określić tytułem bodajrze filmu: "Speed. Niebezpieczna szybkość".
Nasz pociąg jechał albo z Krakowa, albo z Katowic. Później dowiedziałam się, że ten z Wrocławia finalnie miał około 240 minut opóźnienia. Okazało się, że powodem tego stanu rzeczy był silny wiatr, który znów przeszedł w nocy z Czwartku na Piątek przez nasz kraj.
Dalsza Piątkowa podróż minęła bez atrakcji. Hmm, no chyba, że za atrakcję uznamy próbę poczęstowania Pani konduktor chipsami przedsięwziętą przez koleżankę. Pani grzecznie odmówiła i w czwórkę się zaśmiałyśmy z pomysłu koleżanki. Pisząc w czwórkę mam na myśli siebie, Panią konduktor, koleżankę częstującą i jej przyjaciółkę.
XD.
W Niedzielę, podczas powrotu okazało się, że pociąg postanowił zmienić peron, na który wjedzie i zamiast wjechać na 4, stanął na 3. Trochę się niepokoiłam, bo koleżanek, z którymi jechałam w Piątek jeszcze nie było w pociągu, a akurat one kupowały bilety, ale zdążyły przyjść przed odjazdem. Siedzimy, gadamy, czasem się śmiejemy, podróż mija spokojnie. Hmm, czy ja już wspominałam, że nie ma podróży bez przygody? Tym razem nasza wczorajsza zamiast potrwać 2 godziny całościowo trwała 3. Chcecie znać powód? OK. Zdarzył się nam przymusowy postój między Tczewem a Laskowicami Pomorskimi, około 30 minut drogi od Bydgoszczy. Jadący przed nami skład regionalny zatrzymał się na jednotorowym odcinku z powodu awarii. Po 6-dziesięciu minutach awarie usunięto, a my mogliśmy ruszyć dalej.
To koniec moich przygód? Oczywiście, że nie.
Wysiadamy z pociągu w Bydgoszczy i idąc po peronie, chcieliśmy trafić do tunelu, lecz po połowie drogi okazało się, że idziemy w złą stronę. Pomógł nam jakiś pan i poprowadził nas do tunelu. Schodząc po schodach usłyszałam męski śmiech i słowa:: – Prowadził ślepy kulawego. – To mówił ten Pan, który nam pomógł i okazało się, że on jest niewidomy. Przy kasach spotkałyśmy się z tym samym kolegą, który nam pomógł w Piątek. Dzięki jego pomocy i orientacji w przestrzeni koleżanki uniknęłyśmy autobusowej przejarzczki po Bydgoszczy. Wszystko przez kierowcę. Tak, okropny niewidomek zwala winę na kierowcę autobusu. A no zwala, ale dlatego, że zamiast wysiąść na 4 przystanku, my musiałyśmy to zrobić już na 2. Kierowca postanowił minąć dwa przystanki, zignorował je. Aż koleżanka zapytała się ludzi w autobusie, czy to na pewno jest interesująca nas linia. Okazało się, że linia była dobra, tylko kierowca nie koniecznie.
🙂
I tak właśnie zamiast wracać w 2 godziny, wróciłyśmy w 3. Fajnie, nie?
Ciekawe, co mi się przydarzy w Piątek? W Piątek wszystko wskazuję na to, że wrócę całkiem sama do domu, to znaczy będę asekurowana w drodze od szkoły na dworzec i z dworca w Gdyni do domu, ale pamiętajcie, że nie ma podróży bez przygody, a nawet jeśli się zdarzy to jest ona wyłącznie wyjątkiem potwierdzającym tą tezę.
🙂
W najbliższym czasie poinformuję was o przebiegu mojej podróży w 13.10. Zaraz, to jest Piątek 13?
Pozdrawiam
MR

Kategorie
codzienna szarość, czyli życie zwykłej nastolatki

O ostatnio spędzonym czasię słów kilka, OK, więcej niż kilka.

Witajcie
Przychodzę do was z ostatnimi dniami. Coś się tam działo i stwierdziłam, że napiszę parę słów od siebie. Już od kilku dni chodzi mi po głowie aktualizacja tego bloga, ale jakoś nie miałam pomysłu, co tu wstawić, nie było go aż do teraz. Może lektura tego, co się u mnie działo nie jest jakoś specjalnie zajmująca, ale postaram się was bardzo tym nie zanudzić. Kolejność tego wpisu będzie następująca: od wydarzeń dzisiejszych po te dawniejsze.
OKEY. kończę marudzić i przechodzę do właściwej treści wpisu. 🙂
Uznałam, że wystarczy mi siedzenia w domu i spacerów po dobrze znanym terenie okolicy, więc dzisiaj razem z mamą wybrałam się na spacer do Sopotu. Do wspomnianego miasta pojechałam autobusem pośpiesznym, czyli takim, który nie zatrzymuje się na wszystkich przystankach, a jego kurs jest dalekobieżny. Podróż, choć trochę mi się dłużyła i stwierdziłam, że szybciej byłoby Szybką Koleją Podmiejską (SKM), minęła spokojnie i zwyczajnie. Do Sopotu dotarłyśmy jakoś koło 13 i z dworca skierowałyśmy się na popularną aleję Monte Cassino, inaczej zwaną monciakiem. Aby wejść na molo trzeba zapłacić, ale osoba niewidoma z przewodnikiem nie płaci. Pomost miał kilka poziomów, to znaczy, że szło się prosto, co jakiś czas pojawiało się kilka stopni prowadzących na niższy poziom. Ja byłam na trzech takich poziomach. Kiedy szłam po pierwszym, mnie i mamę zaczepiła kobieta z ofertą przepłynięcia się łodziom motorową. Po uzyskaniu informacji o cenie, podziękowałyśmy. Od jednej osoby cena przepłynięcia się taką łodziom w czasie 12 minut wynosiła 40 złotych. Jak dla mnie jest to trochę zbyt dużo, ale rozumiem, że muszą na czymś zarabiać. W zasadzie na
pomoście nie było niczego ciekawego, więc po przejściu tych trzech pomostów wróciłyśmy się i wyszłyśmy z terenu monciaka. Przejście tych trzech poziomów i zrobienie kilku zdjęć zajęło nam coś koło godziny, a jako że mój przewodnik był głodny, a w domu miałyśmy przygotowany obiat, wróciłyśmy do Gdyni, lecz tym razem Szybką Koleją Miejską. Dawno, bardzo dawno nie jechałam SKM z kierunku Gdańska do Gdyni. Miałam rację, szybciej było kolejką niż autobusem. Zanim jednak wsiadłyśmy do swojej kolejki w przejściu do peronu minęliśmy Filipa Chajzera. Jeżeli ktoś go nie kojarzy, to popularny dziennikarz i prezenter telewizyjny. Później słyszałam przez chwilę jego głos, kiedy rozmawiał przez telefon komórkowy i przekonałam się, że to naprawdę był on.
Dzisiejszego dnia byłam jeszcze z mamą w sklepie na małych zakupach i w ogóle to ten dzień, jak i wczorajszy jakoś tak mi szybko leci. Na przykład wczoraj cały czas myślałam, że jest Poniedziałek, nie pytajcie, dlaczego, jakoś tak mi się wbiło mylne przekonanie. Wczoraj, w Niedzielę, a nie w Poniedziałek, odwiedziła mnie jeszcze siostra ze swoim chłopakiem, więc spędziłam miło z nimi czas.
Co do wcześniejszych dni, to trochę, mówiąc kolokwialnie, szperałam w Internecie, a w Piątkowy oraz Sobotni wieczór oglądałam z mamą transmisję festiwalu z Sopotu pod nazwą: "Top of the top festiwal Sopot 2017". Pierwszy dzień był moim zdaniem słaby. Festiwal odbył się w sopockiej Operze Leśnej. Ludzie siedzieli na krzesłach i co jakiś czas podśpiewywali piosenki z artystami na scenie, ale prawie w cale się nie ruszali, nie było widać, że się bawią. Nie wiem, co było tego powodem. Dodam dla uzupełnienia, że pierwszego, Piątkowego wieczoru motywem przewodnim była miłość. Drugiego dnia w Sobotę, już było o wiele lepiej. Tamten wieczór poświęcono piosenką do tańca i o tańcu, więc ludzie się bawili i w ogóle lepsi byli prowadzący, ogólnie lepiej to wyglądało. Jednym z prowadzących Sobotni wieczór pod hasłem "#I dance" był właśnie
Filip Chajzer, a akurat on fajnie prowadzi.
Dowiedziałam się też, że jeden z artystów muzycznych, którego bardzo polubiłam, przy okazji festiwalu w Sopocie był też w Gdyni, ale jak zawszę, dowiedziałam się za późno. A wcześniej myślałam o skontaktowaniu się jakoś z jego managerem, aby spytać, czy nie mogłabym się spotkać z tą osobą. Ehh. Wystarczył jeden telefon, a mogłam spotkać się z tym artystą w Gdyni, którą nawet odwiedził prywatnie. Moje głupie myślenie. Pomyślałam, że owa artystka, bo była to kobieta, nie będzie miała czasu, aby się ze mną spotkać. Okazało się zupełnie inaczej. Muszę się nauczyć korzystać z chwili, być bardziej odważna, a nie rezygnować, odpuszczać sobie, tym bardziej, że na spotkaniu z tą artystką mi zależy, a wiem, że prędko do tego nie dojdzie. Już kiedyś miałam propozycję nauki gry na gitarze, kiedy ktoś usłyszał jak śpiewam, lecz ja powiedziałam, że się zastanowię i okazja przepadła. Teraz, po czasie, oczywiście tego żałuję.
Czy chciałam tu napisać coś jeszcze? W tamtym tygodniu byłam też kilka razy na spacerze z mamą i psem. Jutro idę do fryzjera, a w Środę do endokrynologa, to lekarz zajmujący się tarczycą.
Mam nadzieję, że was nie zanudziłam swoją pisaniną. Znów się rozpisałam, ale ja już tak mam, że nic się takiego nie dzieję, a jak już
dzieję się coś, co można by opisać, to zbiera się tego tyle, że wpis wychodzi długi, za co przepraszam, ale będziecie musieli się do tego przyzwyczaić i mam nadzieję, że Elten przetrwa to moje rozpisywanie się.
🙂
Na koniec, już naprawdę na koniec dodam, że mimo lekkiego żalu i przysłowiowego "plucia sobie w brodę", że jednak nie udało mi się zrealizować prywatnego spotkania z tą artystką, mam stabilny, a nawet dobry humor.
Pozdrawiam
Magda

Zmodyfikowany

Kategorie
codzienna szarość, czyli życie zwykłej nastolatki Kula się toczy, czyli kilka słów o bowlingu.

O czym mam zamiar tu pisać?

Witajcie
stworzyłam nową kategorię, bo uznałam, że w najbliższym czasię poinformuję was trochę o obecności sportu
w moim życiu. OK, wiecie, że jest obecny, tak, ale postanowiłam przybliżyć wam tutaj kwestię bowlingu i kręgli klasycznych, tak, to się dzieli.
Bowling i kręgle klasyczne to dwie różne sprawy, ale o tym w swoim czasie.
Co będzię się pojawiało w tej kategorii?
Jak wskazuję jej nazwa i jak mówiłam na początku, informować was tutaj będę o minionych zawodach i moich
osiągnięciach, mam również zamiar przybliżyć wam bowling od strony technicznej i rozróżnić bowling od
wspomnianych już kręgli klasycznych, co planuję zrobić do
końca wakacji.
Dość ambitnie, wiem, wiem, ale jak zrealizuję choć część tych załorzeń to będzie dobrze. Stopniowo opiszę
tu wszystko, co narazie jest w fazie planów.
Trzymajcie kciuki, aby moje postanowienie w postaci wpisu, który ma pojawić się pod koniec tego tygodnia,
przestało być jedynie postanowieniem, a przybrało forme wpisu. Ja też będę za siebię trzymała kciuki. 🙂
OK, tyle tytułem wstępu do tej kategorii.

pozdrawiam
Magda

Kategorie
codzienna szarość, czyli życie zwykłej nastolatki Kula się toczy, czyli kilka słów o bowlingu.

Opole zdobyte, czyli coś o moim ostatnim osobistym sukcesie.

Witajcie po długiej przerwie
wybaczcie nie obecność, ale trochę się działo i średnio miałam czas, aby coś tu napisać. Z czasem zaktualizuję tego bloga o minione wydarzenia.
Dziś chyba dość krótko opowiem o minionym weekendzie i pobycie w Opolu.
W Piątek 21.07 z pięcioosobową ekipą wyruszyłam do Opola na "IV indywidualne zawody w bowlingu osób niewidomych i słabo widzących o puchar miasta Opole". Impreza może nie aż tak ważna, jak Np. puchar polski, który też mam za sobą i który opiszę tu w późniejszym czasie, lecz my byliśmy tam już czwarty raz, a ja drugi. Zawszę to okazja do sprawdzenia swoich umiejętności no i do spędzenia inaczej wolnego czasu w okresie wakacji, co nie? Nadmienię jeszcze, że te zawody odbyły się kilka dni po moim zakończeniu szkolenia w Zakopanym, co mam zamiar również tu przedstawić, więc była to
okazja aby sprawdzić nowe poznane taktyki gry.
co się okazało?
Potwierdziła się moja opinia o tym, że dobrze mi się gra w Opolu. rok temu rzuciłam tam 494 punkty, nie pamiętam jakie dało mi to miejsce, ale zadowoliło mnie, bo osiągnęłam swój cel, jakim było przebicie 420 punktów.
Ok, przechodzę do części właściwej, czyli minionego weekendu w mieście wojewudztwa opolskiego. 🙂
Mówiłam, że dobrze mi się gra w Opolu, co teraz się potwierdziło. Za cel postawiłam sobie przebicie 500 punktów, choć koleżanki, które grają dłurzej ode mnie przekonywały mnie, że nie warto tak myśleć, bo się na to "napalę", a potem się rozczaruję. Doradzały, abym podeszła do tego na spokojnie, bez takiego nastawienia, lecz ja i tak, z tyłu głowy miałam swój cel o przebiciu 500 punktów.
Podczas rozgrywki zastosowałam nowy sposób gry, którego nauczyłam się w Zakopanym. Zdziwiłam swojego asystenta, gdy dowiedział się jak teraz gram, ale zgodził się na takie rozwiązanie, mówiąc, że ja byłam na szkoleniu i on teraz będzie mi mówił, co mam do dobicia i nic więcej. Wiecie, co? Ku mojemu zdziwieniu naprawdę ograniczył się do mówienia mi pozostałych kręgli, a nie do komentowania każdego rzutu, jak robił to w ciągu roku szkolnego. Miła odmiana choć na chwilę. Dzięki temu, że mogłam lepiej się skupić osiągnęłam wynik przebijający moją życiówkę, która dotychczas wynosiła 580, teraz wyniosła 610 punktów. Przypomnę, że rok temu w tym samym miejscu rzuciłam 494. Duży progres. Dało mi to 2 miejsce. Moje pozostałe koleżanki zajęły 3 miejsce z wynikiem 509 i 1 z 660. Brakowało mi więc 51 punktów, aby przebić koleżankę i być na pierwszym miejscu. Śmieję się tak, że będę na pierwszym miejscu kiedy ona pójdzie na "emeryturę", lub zrezygnuję, bo do póki ona gra ja nie mam szans.
Drugie miejsce sprawiło, że do domu wróciłam z pościelą, dyplomem i puchar w postaci kręgla. Tak, kręgla, nie żartuję, to był prawdziwy kręgiel. Kiedy robili nam zdjęcie, ktoś z grających, owiedział głośno:
– Dziewczyny mają teraz kręgla, żeby wiedziały do czego rzucają!
Ta uwaga wywołała śmiech większości zebranych, w tym i mój.
Po dekoracji, Mój asystent powiedział mi, że udowodniłam dzisiaj, że nie bez powodu otrzymałam wicemistrzostwo polski, o którym też napiszę w jednym z kolejnych wpisów.
Z Opola wracałyśmy w Niedziele o 11.31… przepraszam, raczej o 12.40, bo pociąg miał 70 minut opóźnienia. Nie może być podróży bez przygód.
Okazało się jeszcze, że wagon, w którym mieliśmy jechać, tóż przed Opoem został odłączony, a w jego miejsce doczepiono wagon 20. Na dworcu w Gdyni byłam pięć minut przed 20, a nie o 19,15, jak to było w rozkładzie, choć brawa dla maszynisty, który zmniejszył opóźnienie z 60 do 40 minut.
No dobra, to teraz na najbliższych zawodach trzeba przebić wynik 610? Hehe.
Miłego wieczoru

Pozdrawiam
Magda

Kategorie
codzienna szarość, czyli życie zwykłej nastolatki Okazjonalnie

Brawo żółto-niebiescy chłopcy! Mamy puchar!

Witajcie
Na wstępie muszę nadmienić, że nie jestem wielką fanką futbolu, interesuję się o tyle o ile, nie mniej jednak dziś odczuwam radość tak jak wielu kibiców z moich stron. Nasza drużyna – Arka Gdynia dziś chwile przed 19 zdobyła puchar Polski, wygrywając z Lechem Poznań. Ten puchar jest drugim w historii żółto-niebieskich. Pierwszy gdyńscy piłkarze zdobyli w 1979 roku, a więc jak nie trudno odbliczyć na powtórke tego wydarzenia musieliśmy czekać 38 lat, ale radość po tym jest tylko jeszcze większa. Szczęście, euforia, a przed rozpoczęciem meczu nawet przekonanie, że nasza drużyna zostanie pokonana, to zapewne myślał każdy, choć miał w sobie tlącą się iskrę nadziei na to, że może jednak będzie inaczej.
"Żółte jest Słońce,
Niebieskie niebo.
To właśnie barwy klubu naszego."
Przepraszam za chaotyczny wpis z gramatycznymi potknięciami, ale i ja, osoba która specjalnie się tematyką piłki
nożnej nie interesuję, teraz również się cieszę z tego nieprawdopodobnego zwycięstwa mojej drużyny, że specjalnie nie zastanawiam się nad gramatyczną składnią zdań i przepraszam też za wszelkie popełnione literówki. Zniewaga wymagająca krwi na profilu humanistycznym z rozszerzonym polskim. Hehehehehe.

Mile spędzonej reszty weekendu majowego
Pozdrawiam
Magda

Kategorie
Bliżej gwiazd - moi artyści muzyczni i nie tylko. codzienna szarość, czyli życie zwykłej nastolatki

Marzenia się spełniają! Relacja z koncertu.

Witajcie
Jestem szczęśliwa, na prawdę szczęśliwa i podekscytowana. Mój nastrój określiłabym jako euforyczny.
Ten wpis piszę teraz, bo wcześniej emocje nie pozwoliły mi na dostateczne zebranie myśli.

Marzenia się spełniają, ja przekonałam się o tym w Niedziele 12.03 Br. Byłam na koncercie Kasi Kowalskiej, o której możecie nieco przeczytać w kategorii – "Bliżej gwiazd – moi artyści muzyczni".
Wszystko miało miejsce w gdyńskim klubie Pokład od godziny 20.00. Na koncert udałam się z mamą i znajomą rodziny. Na miejscu nasza trójka dotarła o 19.20 i wysłuchala suportu (krótszego występu przygotowującego publiczność do tego głównego), którym była młoda dziewczyna śpiewająca piosenki głównie w języku angielskim, ale i po polsku. Miała ładny głos. Jej występ także mi się podobał, lecz tak jak to suport ma na celu, on tylko nas trochę przygotował do atrakcji głównej wieczoru, choc właściwie nie wiem, czy na koncert popowo-rockowy można przygotować widza wykonaniami akustycznymi, rozgrzać, owszem, co raczej zostało osiągnięte.
Kasia Kowalska na scenie pojawiła się chwile po 20 i od razu poszła w popowo-rockowe brzmienie, czego się trochę nie spodziewałam. Wcześniej jej występ był określany słowem – elektrycznie, ale jakoś nie spodziewałam się, że zacznie się on z taką mocą. Dalej Kasia trzymała poziom, wysyłając publiczności wiele energii po przez swoje dźwięki. Po pierwszej piosence, którą była – "Antidotum", Kowalska przywitała się z publicznością i rzekła tak:
– Na początek dwie sprawy. Po pierwsze, jestem trochę chora…
W tym momencie żeński głos z publiczności:
– Spokojnie, my ci pomożemy śpiewać!
– Po drugie, nie wzięłam spodni pasujących do stroju, a więc jestem w legginsach, w których biegam, ale musicie mi to wybaczyć.
Wywołało to wesołość publiczności i brawa, a wokalistka przystąpiła do grania drugiego utworu "Pieprz i sól". Łącznie zagrała 15 lub 16 piosenek, co stwierdziłam wczorajszego dnia, gdy je przeliczyłam. Szesnaście piosenek i komentarze Kasi Kowalskiej dały w sumie dobrą zabawę trwającą przez dwie godziny. Po utworze "Pieprz i sól" artystka oświadczyła, że następna piosenka jest dla niej szczególna, a dlaczego, tego dowiecie się za jakiś czas, bo mam zamiar w przyszłości zamieścić jej tekst i wersje MP3. Powiem tylko tyle, że zatytułowana ona jest "Spowiedź". Od początku koncertu Kowalska grała na gitarze, możliwe, że elektrycznej, ale tego nie wiem na pewno. Przy szustej z kolei piosence, wokalistka zaczęła grać na pojedynczym bębnie, uderzając w niego miarowo i do tego śpiewała. Ta piosenka i następna pochodziły z jej pierwszej płyty wydanej w 1994 roku. Między tymi dwoma utworami wokalistka znów zabrała głos, zwracając się do publiczności:
– Jak tylko zaczną lecieć pomidory, to ja kończę występ i już nie śpiewam.
Na to znów któraś z dziewczyn zawołała:
– My rzucamy rybami. – Kasia się zaśmiała i powtórzyła jej tekst, dodając od siebie: – dobre.
W dalszej części zaprezentowała widzom takie utwory jak: najnowszy z 2016 – "Aya", "tak, tak to ja" z repertuaru swojego muzycznego mentora Grzegorza Ciechowskiego, założyciela rockowego zespołu o nazwie Republika, "Bezpowrotnie", czy "Maskarada", przy której powiedziała tak:
– Teraz miałabym do was taką prośbę, cośmy się trochę poruszali. W refrenie kolejnej piosenki, chciałabym abyście wszyscy podnieśli ręce do góry i machali. Mogę na was liczyć?
Pod koniec tego utworu są takie słowa: czy sił starczy nam? – Kiedy piosenka się kończyła znajoma rodziny, która towarzyszyła mi i mamie, stwierdziła, patrząc na mnie:
– No, Magdzie to na pewno sił starczy.
Ucieszyłam się, kiedy następnie usłyszałam "Domek z kart", a po nim "Wyrzuć ten gniew". Domek kilkukrotnie wcześniej odsłuchiwałam w wersji live z internetu i chciałam go usłyszeć na żywo, co zostało mi dane. Podczas refrenu tej piosenki, ten kto miał siłę i chęć mógł skakać. Ja chwyciłam znajomą, z którą przyszłam za rękę i przez chwilę skakałyśmy we dwie. Po drugim refrenie Kasia zaśpiewała – ijeeou, co powtórzyło za nią zaledwie kilka osób z Sali. Na to powiedziała:
– Udało mi się was zaskoczyć. No dobra, to teraz się skupcie. Gotowi? I! – Kilkukrotna kombinacja tych samych liter (ijeou), tworząca nieokreślone zawołanie, które na wzór echa starała się powtórzyć publiczność, stanowiła świetną zabawę. Jak dla mnie wyszło to fajnie i dzięki temu nie daliśmy się zaskoczyć przy kolejnym takim momencie w "Wyrzuć ten gniew". Jedna z tych nielicznych piosenek, podczas której, czułam wibracje podłogi i intensywność dźwięku otaczającego mnie właściwie ze wszystkich stron. To mi się podobało, zupełnie inne doznanie, ta muzyka przeniosła mnie do innego świata, stworzyła kokon dźwięku, w którym mnie zamknęła. Porównać to chyba można do krótkiego zawrotu głowy, podczas którego człowiek nie traci równowagi, a stoi pewnie na nogach. Właśnie ze względu na te dwie rzeczy: intensywność dźwięku oraz wygłupianie się z Kasią Kowalską, tak spodobało mi się przedstawione nam tamtego wieczoru "Wyrzuć ten gniew".
Ostatnią z piosenek było "Coś optymistycznego", przy której Kasia przygrywała na harmonijce ustnej. Przy tej piosence zawszę robi tak, że dzieli publiczność na, jak to ona mówi, facetów oraz kobitki i tak podzieleni ludzie śpiewają proste słowa refrenu, brzmiące tak:
"Wierzyć w nas, zaczynam wierzyć w nas".
Kiedy Kasia to zapoczątkowała, grupka dziewczyn podjęła dalej, tak zwaną akapellą (śpiewaniem bez akompaniamentu, posługując się tylko głosem) dwie linijki pierwszej zwrotki. Reakcja piosenkarki? Jakoś tak:
– OO, tu dziewczyny już się wyrywają.
Kowalska raz jeszcze zaintonowała początek (refren) i wszyscy śpiewali z nią dwa razy, a potem dokonała powyższego podziału widzów według płci. Pierwsza była grupa facetów. OK. Faceci zaśpiewali i natychmiast po nich wszystkie kobiety, tak jednomyślnie, zrobiły – buuuu, że niby słabo im to wyszło. Wtedy Kasia ze sceny:
– dobra, a teraz same kobitki. Trzy, cztery i! – Ze względu na to, że kobiet było na Sali więcej, przebiły facetów.
– Dobra, a teraz wszyscy razem zu sammen, do kupy. I! – chór ludzi, a po nim Kasia zawołała, przygotowując harmonijkę do gry: – Uno, Dos, tres, quatro!
– I zaczęła grać, a potem śpiewać.
"Coś optymistycznego" było ostatnią piosenką, po której Kasia i jej muzycy się nam ukłonili, a my podziękowaliśmy im brawami i okrzykami. Myślicie jednak, że to już koniec? Skądże. Kowalska i jej trzy osobowy zespół musieli powrócić na scenę, bo wręcz domagaliśmy się bisu. Ludzie klaskali, wołali – Kasia, Kasia, Kasia i nawet tupali nogami, aby wywabić jeszcze na chwilę zespół i wokalistkę. Tak więc bisowali nam dwa razy. Za pierwszym razem była to piosenka, którą Kowalska wykonuje jako cower "Sen o warszawie", czy też kojarzona ona jest pod takim, błędnym tytułem: "Mam tak samo jak ty" (orginał Czesław Niemen), a drugą był także cower "Halle Lujach", przy którego początku powiedziała:
– Państwo możecie się nie znać, ja przedstawie. Leonard Koen. – I po chwili dodała: – To ze "Shreka". "Halle Luyach" było śpiewane oczywiście po angielsku. Jedyna angielska piosenka na tym koncercie.
Kiedy piosenka się kończyła z mamą i znajomą przemieściłam się na lewą stronę publiczności, aż do znajdującego się w końcie baru. Tam miało się odbyć spotkanie z Katarzyną Kowalską. Po krótkim czekaniu przyszedł jeden z managerów, u którego można było nabyć płytę i zdjęcia śpiewającej tamtego wieczoru wokalistki. Kupiliśmy zdjęcie i płytę "antidotum" z 2002. Oprócz tej płyty były tam głównie dwupłytowe albumy z zarejestrowanym koncertem zagranym z okazji dwudziestolecia pracy artystycznej Kowalskiej w 2014 roku na Festiwalu Woodstock i dwie debiutanckie, które jakoś mnie nie interesowały. Ja płytę z Woodstocku już miałam. Dostałam od siostry na ostatnie święta.
Oto w końcu przyszła i Kasia Kowalska. Mama podała jej płytę i powiedziała moje imię, po czym dodała, że jestem niewidoma. Nie słyszałam tej odpowiedzi Kasi, a znam ją z ust mamy. Artystka powiedziała:
– O boże.
Nachyliłam się do siedzącej przy stole Kasi Kowalskiej, kiedy mama powiedziała mi, że mogę to zrobić. Znajoma powiedziała, że mamy się ustawić do zdjęcia. Kiedy ja się trochę przybliżyłam do Kowalskiej usłyszałam:
– Nie aż tak blisko, jestem hora.
Odpowiedziałam jej na to:
– Spokojnie, mi nic nie będzie.
I mama dodała:
– Ona ma dobrą odporność. – Jedno zdjęcie zostało zrobione, a po nim Kasia powiedziała, że robią jeszcze jedno, więc mam dwa zdjęcia z Kasią Kowalską. Odsunęłam się i przez chhhwilę stałam, próbując zebrać myśli. W końcu zapytałam trochę nieśmiało w następujący sposób:
– Pani Kasiu?

– tak?

– Czy ja mogłabym sobie z Panią uścisnąć dłoń?

– Oczywiście. – Niepewnie wyciągnęłam prawą rękę do przodu, nie wiedząc gdzie jest dokładnie Kasia, lecz ona szybko schwyciła moją rękę w swoją. Jej dłoń była gładka i ciepła. Jedną dłoń miałam w dłoni mojej ponad rocznej idolki, a drugą oparłam na brzegu stołu. W tym krótkim spotkaniu zdziwiły mnie dwie rzeczy. Kasia sama, delikatnie sięgnęła po moją lewą dłoń, a ja zdziwiona, nie protestowałam. Trzymając Kasie Kowalską za dłonie nie wierzyłam, że to wszystko się dzieje na prawdę, że ja tam jestem, że trzymam za ręce Kowalską. Chwilę jeszcze ją trzymałam. Mama zagadnęła, mówiąc, że znam każdą piosenkę, że słucham jej utworów na on stop. Na to usłyszałam reakcję wokalistki tego typu:
– No, to trzeba trochę rzadziej słuchać. – Moja odpowiedź padla bez zastanowienia się:
– Nie da się, Pani Kasiu. – Co mnie jeszcze zdziwiło? Otóż to, co zrobiła po chwili artystka: Kasia puściła moje dłonie, podniosła się lekko z krzesła i przytuliła mnie. Tego się nie spodziewałam. To przewyższyło moje oczekiwania, wyobrażenia. Ten uścisk dwóch dłoni, zamiast jednej i przytulenie się. CW mojej ocenie dość spontaniczny gest, ale bardzo, bardzo miły.
Przez te wszystkie emocje wzbudzone podczas koncertu, do dzisiaj nie wiem, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę.
Wydaję mi się być takim nie rzeczywistym, choć teraz obecnie mam większe przekonanie, niż wcześniej, że to się działo naprawdę. Naprawdę mam płytę z autografem mojej ulubionej wokalistki, naprawdę uścisnęłam sobie z nią rękę i naprawdę ona mnie pod koniec przytuliła.
To krótkie spotkanie po koncercie z Kasią Kowalską wywarło na mnie taki wpływ, że z tej nieprawdopodobności wraca do mnie jak bumerang. Płyta "Antidotum" i zdjęcie są jedynymi materialnymi dowodami tego spotkania, dowodami, że to wszystko nie było zbyt pięknym snem, a wydarzyło się w rzeczywistości.
UPS, długa ta relacja obejmująca dwie godziny i parę minut Niedzieli 12.03.2017r.
Nie myślałam, że wyjdzie taka długa, no ale, jak już mówiłam, o przyjemnych wydarzeniach należy się rozpisywać.

Pozdrawiam serdecznie, euforycznie-szczęśliwa
Magda

Kategorie
codzienna szarość, czyli życie zwykłej nastolatki Małe sukcesy

Małe sukcesy 2017 roku

Witajcie
dziś pewnie krótko, ale muszę to napisać, zasiać ziarno radości wśród swego rodzaju piękna kwiatów pesymizmu. 🙂
No więc tak, po kolei.
Od końca Stycznia, jak wiecie, mam dobry, naprawdę dobry humor. Jest on tak dobry, że zdarza mi się mówić pewnego rodzaju głupoty i mieć tą przysłowiową głupawkę, zdarza się, że tak już długo się utrzymującą przez pewien, określony czas, nawet nie do końca wiadomo już z jakiego powodu.
Od pewnego czasu, bo chyba już z końcem 2016 zaczęłam wieczorami, przed zaśnięciem, robić listę fajnych wydarzeń minionego dnia, a po tym fajnych wydarzeń dnia mnie czekającego. I wiecie co? To chyba działa. Wiem na co się nastawić, co miłego może mnie czekać danego dnia i staram się skupiać na tych przyjemnych aspektach, a jeżeli jest to możliwe, to obrócić coś, co nie konicznie postrzegałam za miłe w stronę dobrą. Tak na przykład: kiedy przypada moja kolej na wyrzucenie worka ze śmieciami, to nie myślę w rodzaju, że znów trzeba wynieść te śmieci, a staram
się w taki sposób, teraz wezmę ten worek, przy okazji się przespaceruję, wyjdę na zewnątrz i zrobię dobry uczynek dla siebie, bo przecież wyjdę i dla otoczenia, bo pozbędę się śmieci. To naprawdę pomaga. Wyszukujcie przyjemnych wydarzeń w nadchodzącym dniu, nie zapominając o minionym, ale zapominając o przykrych chwilach, lub minimalizując je wynajdując kilka przyjemności.
Podsumowując mój wywód, chodzi o to, że od ponad miesiąca mam dobry humor i staram się wynajdywać miłe zdarzenia w każdym dniu, co nie jest łatwym zadaniem dla osoby o naturze pesymistycznej, ale próbuję, staram się i jakoś to na razie wychodzi.
Co dalej? Co jeszcze zaliczyłabym do sukcesów mijającego pierwszego kwartału 2017 roku?
Dwa i trzy tygodnie temu dowiedziałam się przyjemnej rzeczy w szkolę przy okazji pisania rozprawek. Dodam, że jest to moja najmniej ulubiona forma wypowiedzi pisemnej. No, ale całkowicie pomijając ten fakt… pisałam prace na podstawie "Lalki" Bolesława Prusa, dwie prace, prawie jedna po drugiej, z tym, że pierwszą w ferie, a drugą tydzień po feriach i z obu dwóch otrzymałam 4 z minusem. W tamtym roku szkolnym to było dla mnie nie do pomyślenia, że mogę być w stanie pisać wypracowania w granicach 4. Żeby było zabawniej, dodam jeszcze, że "Lalkę" znam głównie ze streszczenia szczegółowego i ze sposobu omawiania jej na lekcji. Jak widać wystarczyło, wystarczyło nawet na to aby przewyższyć moje oczekiwania.
Czymś, co uważam za następny sukces i dla mnie równie ważny jak pozostałe, tym razem dotyczy płaszczyzny sportowej. Osoby, które znają mnie osobiście, wiedzą, że od ponad roku gram w kręgle. Nie jest to takie łatwe jak mogłoby się wydawać. W każdym razie gram w kręgle od ponad roku i w styczniu byłam na treningu, które mile mnie zaskoczył. Nie będę teraz tutaj opisywała szczegółowo na czym to polega, każdy z was jakieś pojęcie zdaje mi się na ten temat ma. Opiszę to w późniejszym czasie. W każdym razie wtedy na tym treningu mój łączny wynik wynosił 580 punktów. Dla porównania, nie chwaląc się, moja koleżanka, która w kręgle gra już przeszło 6 lat i dziś ma ponad 800 punktów, lecz potrzebowała dwóch lat, aby dobić do 600 punktów, a w moim przypadku, gram od roku z kawałkiem w postaci trzech miesięcy i już teraz zbliżam się do tego 600, osiągając ostatnio 580 punktów. Mały wielki sukces.
Teraz wspomnę o czymś, co mnie spotkało dzisiejszego dnia, więc jest nowym sukcesem i powodem do uśmiechu.
Jakiś czas temu w szkolę na języku angielskim rozwiązywaliśmy próbne matury. Ja jestem w II klasie liceum. Na wyniki czekaliśmy chyba przez dwa tygodnia, rzekłabym, ze co najmniej przez te czternaście dni, ale w końcu się doczekaliśmy i warto było. Cała klasa – 8 osób, prócz kolegi, który wyraźnie się nie starał, zdała.
Było to dla mnie zdziwieniem i wielką radością. Nie jestem zbyt dobra z języków obcych, tak właściwie to mam z nimi pewną trudność, ale jednak zdałam tą próbę.
O tyle jest to zabawne, że nawet nauczycielka liczyła mój test cztery, czy pięć razy i wychodził jej ten sam wynik: 30%.
Naprawdę myślałam, że będzie niższy. Liczyłam na najwyżej 20%. Jak się okazało nie tylko ja się nie doceniałam, od pani usłyszałam podobną opinie, to znaczy spodziewała się niższego wyniku procentowego.
Czy to nie miał być krótki wpis? No, rozpisałam się trochę, ale o pozytywnych rzeczach, a o takich należy się rozpisywać. Ostatnio śmieję się, mówiąc w ten sposób, że to wszystko, co dobre teraz mnie spotyka za sprawą liczby 7 na końcu roku, tak zwana: "magia siódemki".
Raczej nie dodam już nic więcej od siebie. I tak wpis wyszedł dość długi, dłuższy niż myślałam, ale taki był widocznie potrzebny.
mam nadzieję, że niebawem znów coś tu napiszę w podobnym nastroju.

Pozdrawiam
Magda

EltenLink